„Jeszcze w zielone gramy … ” Bartłomiej Krupa, Miesięcznik Ubezpieczeniowy Kwiecień 2022

„Jeszcze w zielone gramy…”

Nie mam wątpliwości, że rynek prawniczy zyskał na zjawisku zwanym kancelariami odszkodowawczymi i to nie tylko cenną lekcję, ale również pracę, która była do wykonania, i to przecież reprezentując w sądach tak poszkodowanych, jak i pozywanych ubez­pieczycieli. – Bartłomiej Krupa

Oddając stery w samorządzie gospodarczym doradców odszko­dowawczych, mogę stwierdzić bez zawahania, że miałem przy­jemność uczestniczyć w pełnym cyklu rozwojowym branży – od wieku niemowlęcego, poprzez czasy bujnego rozkwitu – aż do dojrzałości. Czemu zawdzięczamy powstanie kancelarii odszko­dowawczych? Zapewne mój punkt widzenia powoduje, że odpo­wiedź jest dramatycznie przewidywalna: polityce płatniczej ubez­pieczycieli. Chciałbym naświetlić jednak inny aspekt zjawiska, jakie wystąpiło na rynku polskim w skali, która może nie dorów­nuje rynkowi brytyjskiemu, jest jednak dość wyjątkowa w swej intensywności.

SPRZYJAJĄCE WARUNKI

W mojej ocenie jest to korelacja realnej gry popytu i podaży. Od strony popytowej trzeba zauważyć, że dość słaba na początku lat dwutysięcznych infrastruktura drogowa, niska kultura ruchu drogowego, wysoki średni wiek pojazdów i wynika­jący z niego stan techniczny czy łagodne sankcje za naruszenia przepisów o bezpieczeństwie w ruchu drogowym (zwłaszcza w ocenie formułowanej przez pryzmat ostatnich wdrożonych i projektowanych zmian) powodowały, że społeczeństwo polskie, starające się nadgonić rozwój gospodarczy Europy Zachod­niej, w kontekście bezpieczeństwa w ruchu drogowym, pozo­stało w ogonie Unii Europejskiej. Również sama wielkość rynku, zdeterminowana liczbą ludności, spowodowała, że liderzy branży, pomimo ekspansjonistycznych ambicji, nie powtórzyli na żadnym z rynków ościennych sukcesu rynku polskiego. Można zatem powiedzieć, że liczba osób poszkodowanych w wypadkach dawała podstawy do skalowania działalności, która w swoim tradycyjnym wymiarze pozostała przecież domeną kancelarii adwokackich czy radcowskich, które albo nie specjalizowały się w sprawach odszko­dowawczych, albo przy swojej specjalizacji, pozostawały jednak wyłącznie podmiotami rynków lokalnych.

Przy adwokatach i radcach będąc, trzeba z kolei wskazać, że trady­cyjny model wykonywania zawodu, który reklamę postrzegał jak obniżanie jego estymy, spowodował, że popyt pozostawał nieza­spokojony, a może nawet – nieujawniony. Usługi prawnicze były, na tle społeczeństw wysokorozwiniętych, nie dość dostępne, a ich odbiór sprawiał, że nawet jeśli mogły być dostępne, postrze­gane były jako niedostępne. Samorządy korporacyjne latami prowa­dziły wewnętrzne dyskusje na ten temat, podobnie jak na temat tego, czy się dzielić, czy łączyć, i jak reagować na rozwijający się już wtedy rynek doradców prawnych i kancelarii odszkodowawczych, który niczym rzeka znaj­dował zawsze ujście dla swojego nurtu. Czy zatem doradcy odszko­dowawczy byli przekleństwem dla adwokatów i radców praw­nych? Nie mnie to oceniać, śmiem jednak twierdzić, że pokazały drogę rozwoju działalności w obszarze związanym z reprezen­tacją poszkodowanych w wypadkach. Z jednej strony było to uświadomienie, że model jedno- czy kilkuosobowej kance­larii prawnej, jako podmiotu będącego najbliżej osób potrzebu­jących obsługi w sprawie odszkodowawczej, nie musi być tym najbardziej efektywnym. Nie tylko przez wzgląd na efektyw­ność wynikającą ze specjalizacji i efektu skali, ale również, a może nawet w dominującym stopniu, z modelu finansowania. Kance­larie, w szczególności te notowane na giełdzie, w dobie spekta­kularnych wyników były bacznie obserwowane i nie brakowało krytyków „zarabiania na krzywdzie”. Jednocześnie jednak łatwo było pominąć fakt, że większość z nich nie odniosła długofalo­wego sukcesu rynkowego, gdyż ich działalność wymagała finan­sowania wieloletnich często sporów sądowych i bez dyscy­pliny finansowej mogły być co najwyżej „gwiazdami jednego sezonu”. Bez względu jednak na zwrot z inwestycji w to przed­sięwzięcie po stronie jego założycieli, poza sporem pozostaje to, że jednoosobowe kancelarie prawne z tradycyjnego modelu ani nie byłyby w stanie skredytować własnymi środkami prowa­dzenia sprawy klienta przez wiele lat, ani – tym bardziej – wyłożyć na własne ryzyko środków na prowadzenie spraw sądowych. Nie mam wątpliwości, że rynek prawniczy zyskał na zjawisku zwanym kancelariami odszkodowawczymi i to nie tylko cenną lekcję, ale również pracę, która była do wykonania, i to przecież reprezentując w sądach tak poszkodowanych, jak i pozywanych ubezpieczycieli.

Tu, w klasycznej dyskusji, padłoby słuszne pytanie – praw­nicy zarobili, a kto za to zapłaci? Będąc blisko rynku ubezpie­czeniowego przez ponad 15 lat mam poważne wątpliwości, czy najbardziej wyrazistą wojną na rynku była batalia na linii kancelarie – zakłady ubezpieczeń, czy raczej nieustająca wojna cenowa. Nie bez kozery łączę powyższe zagadnienia, bo tu ujawnia się pewien paradoks – pomimo stałej presji na koszt odszkodowań (ostatnio nawet natknąłem się na ciekawe pojęcie „inflacji szkodowej”), walka o udziały w rynku powodowała, że w OC komunikacyjnym doradcy odszkodowawczy stale doma­gali się wyższych odszkodowań i podejmowali działania w tym kierunku, a prominentni przedstawiciele rynku ubezpieczenio­wego stale wzywali do zakończenia wojny cenowej… i nadal ją prowadzili. Nie okazało się zatem prawdą to, co miało finalnie doprowadzić do eliminacji kancelarii odszkodowawczych z rynku, czyli eskalacja składek do poziomu powodującego, że statystycznego Polaka nie będzie na nie stać. W roku 2022 bak paliwa potrafi kosztować więcej niż OC. Kto zatem zapłacił – może klienci ubezpieczeń dobrowolnych, bo walka o udziały w rynku dawała przyczółki do ekspansji na bardziej rentowne ościenne rubieże.

PODWYŻSZANIE STANDARDÓW

Nie sposób pisać refleksję o rynku odszkodowawczym bez wątku regulacyjnego. Czy regulacja jest dobra? To chyba niewła­ściwie sformułowane pytanie – regulacja podobnie jak pogoda, może być jednocześnie dobra lub zła w zależności od planów. Niestety poza epizodem głosu Rzecznika Finansowego, prym w dyskusji o regulacji kancelarii odszkodowawczych nadawali interesa­riusze, mający bardzo wymierne cele finansowe w ograniczeniu ich aktywności. Nie neguję tym samym, że w rynku tym, jak w każdym, występowało pełne spektrum poziomów jakości czy rzetelności, było jednak nader łatwo wykazywać, że rzeczywiste pobudki orędowników regulacji wiążą się bardziej ze stroną kosz­tową własnego rachunku zysków i strat, niż troską o nieświa­domego konsumenta. Nie byłoby jednak uczciwe odmawianie ubezpieczeniowym adwersarzom, na czele z PIU i UFG, wkładu w poprawę standardów na rynku doradztwa odszkodo­wawczego. Podwyższanie standardów spowodowało, że rynek sukcesywnie opuszczali jego przygodni uczestnicy, przycią­gani wcześniej mylnym przeświadczeniem, że to „złoty biznes”. Owszem biznes – bo działalność gospodarcza dotycząca wraż­liwych obszarów egzystencji ludzkiej nie jest powodem do wstydu, jak to próbowano niekiedy kreować – ale ani szczególnie łatwy, ani bardziej dochodowy niż inne. Finalnie mogę przy­znać, że jako doradcy odszkodowawczy wiele sobie wzajemnie z ubezpieczycielami zawdzięczamy, dzięki oddziaływaniu na siebie już przez prawie 20 lat – jedni i drudzy – jesteśmy coraz lepsi.

Będąc zapewne po raz ostatni gościem na łamach „Miesięcznika Ubezpieczeniowego”, mogę bez przewrotności przyznać, że obok wielu zmian rynku ubezpieczeniowego, które były wywalczone jako koszt ubezpieczycieli będący przychodem kancelarii, jest odcinek, na którym mogę bez przesadnej kurtuazji zaaprobować i zrozumieć kierunek ewolucji w likwidacji szkód osobowych, sprzeczny pozornie z interesem branży odszkodowawczej. Oczy­wiście pozytywnych zjawisk jest więcej, jak choćby przyspieszenie postepowań likwidacyjnych, ale na szczególną uwagę zasługuje koncentracja na właściwej likwidacji szkód o największym ciężarze gatunkowym. O ile w rachunku ekonomicznym, to bez większej różnicy, czy ograniczy się wypłaty w tysiąca przypadków o 1000 zł, czy odmówi w jednym wypłaty o wartości miliona złotych, o tyle w wymiarze społecznej roli ubezpieczeń OC ppm ważniejsze jest postawienie na nogi jednej osoby, która w wyniku wypadku bez tego miałaby przekreślone perspektywy, niż dyskusja, od którego momentu whiplash wymaga rekompensaty. Koledzy z branży zapewne mogliby mi zarzucić skłonność do zgniłych kompro­misów, ale gdybyśmy z ubezpieczeniowcami przesadnie okopy­wali się na swoich pozycjach, gdzieś zagubiłby się w tym najważ­niejszy interesariusz… Klient.