Podwyżki cen ubezpieczeń komunikacyjnych są niedogodnością dla każdego, kto odczuł je jako konsument. Racjonalny konsument chce kupować towary po możliwie najniższej cenie. To refleksja nazbyt ogólna – racjonalny konsument to taki, który szuka najlepszego stosunku jakości do ceny. Problem w tym, że w zakresie OC posiadaczy pojazdów mechanicznych ten mechanizm nigdy nie działał. Bez względu na cenę konsument zawsze dostawał to samo – ochronę jego odpowiedzialności do wysokości sumy gwarancyjnej. Nie zmienił tego istotnie BLS. Skoro zatem dla płatnika jakość zawsze była ta sama, to decydujący był nie stosunek jakości do ceny, a cena sama w sobie. Nic więc dziwnego, że składka OC jest postrzegana jak kolejny podatek, a ludzie generalnie woleliby płacić niższe podatki i dostawać więcej od państwa. Podobnie ze składkami OC. W ten sposób powstaje dziura budżetowa. – Bartłomiej Krupa
Dziura budżetowa w OC ppm nie jest niczym nowym. Od kliku kolejnych lat ubezpieczyciele odnotowują straty w tej grupie ubezpieczeń, a jednak nie było szczególnie spektakularnych wyjść z tego rynku. Ubezpieczyciele więc najwyraźniej byli gotowi ponosić stratę techniczną, bo im się to w szerszym wymiarze opłacało.
Począwszy od roku 2007 rozpoczęła się seria zmian w prawie i wykładni tego prawa, która jasno wskazywała na to, że wraz ze wzrostem stopy życiowej społeczeństwa tak cenne wartości jak życie i zdrowie będą podlegały dalej idącej ochronie prawnej. Powoli, acz systematycznie poprawiała się jakość, a tym samym wartość pojazdów na naszych drogach. Maluch, który zmotoryzował Polskę, na ulicach Warszawy jest niemal takim ewenementem jak złote lamborghini, którego naprawa może kosztować tysiąckrotności napraw malucha.
Terapia szokowa
W tym samym czasie cena polisy OC praktycznie stała w miejscu. Ubezpieczyciele przyzwyczaili nas do tego, że OC kosztuje mniej więcej tyle, ile dwa baki paliwa. Wydłużono okresy przedawnienia – rynek nie zareagował. Wprowadzono zadośćuczynienie dla najbliższych osób, które zginęły w wypadkach – rynek nie zareagował. Sąd Najwyższy potwierdził, że należy płacić za samochód zastępczy – rynek nie zareagował. Sąd Najwyższy potwierdził, że OC obejmuje również szkody wynikające z naruszenia dóbr osobistych – rynek nie zareagował. Standardową reakcją rynku było udawanie, że sytuacja nie wymaga zmian taryf OC. Innym standardem, którego rynek ubezpieczeniowy nauczył swoich klientów, to udawanie, że zaspakaja swoje zobowiązania. Odmowy wypłaty za leczenie prywatne bez czekania w wielomiesięcznych kolejkach NFZ czy wypłaty zadośćuczynień kilkukrotnie mniejszych niż przyznawane w sądach stały się chlebem powszednim rynku ubezpieczeń.
I w końcu w roku 2016 chory rynek ubezpieczeń uzdrowił się metodą terapii szokowej. Ceny OC wzrosły o około 40% rok do roku i stały się jednym z głównych tematów ekonomicznych minionego roku. Niewątpliwie nie miałoby to miejsca, gdyby wzrost następował w sposób zrównoważony i systematyczny przez wszystkie lata, w których ujawniały się, lub choćby stawały się prawdopodobne, kolejne czynniki uzasadniające wzrost składek, nie mówiąc już o braku środków na pokrycie szkód już zgłoszonych.
Paradoksalnie jednak wiele wskazuje na to, że na wywołanym przez siebie „kryzysie” najwięcej może ugrać branża ubezpieczeniowa. Chyba mało kto wierzy w to, że UOKiK wykryje jakąkolwiek zmowę cenową. Pewnie o wiele łatwiej byłoby wykazać zmowy w zakresie odmowy wypłat poszczególnych świadczeń wbrew treści przepisów prawa i ich wykładni dokonywanej przez Sąd Najwyższy, ale aby tego uniknąć, odmówiono poszkodowanemu statusu konsumenta i branża mogła odetchnąć. Mamy więc sytuację, w której inicjatorzy wojny cenowej stawiają się w sytuacji ofiar żerujących na poszkodowanych kancelarii odszkodowawczych, chciwych adwokatów i sędziów bezmyślnie rozdających pieniądze pochodzące z naszych składek.
Jedyny koszt do ścięcia
Państwo, chcąc ulżyć swoim obywatelom-wyborcom, zaczęło gorączkowo zastanawiać się, jak zatrzymać podwyżki. Mało tego. Państwo szuka sposobów na to, jak wrócić do stanu sprzed podwyżek. I tu z pomocą przychodzą ubezpieczyciele. Mają na to proste i jakże logiczne uzasadnienie. Jeżeli mają osiągać zyski na ubezpieczeniach OC, aby branża była stabilna i mogła w części zasilać Skarb Państwa dywidendą, a kierowcy-wyborcy nie narzekali na podwyżki OC, muszą mieć mniejsze koszty. Skoro koszty administracyjne i koszty sprzedaży, jak sami twierdzą, mają małe, to jedynym kosztem który można ściąć, aby wszystkim, w tym ubezpieczycielom, żyło się lepiej, to koszty odszkodowań. Jedyne grupy, które to dotknie, to nieuregulowane kancelarie odszkodowawcze, które dały się ubezpieczycielom przez lata we znaki i tzw. elity prawnicze, które i tak mają się za dobrze.
Nie mam wątpliwości, że nie zyskają na tym kierowcy, którym miałyby obniżyć się składki. Kiedy już ubezpieczyciele wyjdą ze straty, to niewątpliwie nie będą mieli dążenia do ponownej obniżki cen polis komunikacyjnych. W końcu biznes prowadzi się po to, aby generować zyski, a więc będzie okazja do nadrobienia miliardów strat z ostatnich kilu lat. Pojawiają się oczywiście pomysły i to w pełni uzasadnione, aby bardziej różnicować składki dla bezpiecznie jeżdżących kierowców i piratów drogowych. Tyle że – jeżeli suma kosztów się nie zmieni – to suma przychodów i tak będzie musiała utrzymać obecny, rosnący poziom. Trudno przy tym odmówić zasadności głosom, że jeżeli na piratów przerzuci się zbyt drastycznie ich cześć generowanego ryzyka, to zaczną uchylać się od obowiązku ubezpieczenia i znowu rozejdzie się to po wszystkich ubezpieczonych.
Pozostaje zatem grupa, w którą najłatwiej uderzyć – ofiary wypadków. Pod płaszczykiem standaryzacji szykuje im się cięcie zadośćuczynień, a pojawiają się coraz śmielsze głosy, że nawet i odszkodowań za koszty leczenia czy naprawę pojazdu. W głosach części zwolenników tego rozwiązania można doparzyć się pewnego dysonansu. Mianowicie mówi się o tym, że to nieprzewidywalność wyroków sądowych powoduje potrzebę standaryzacji, bo ubezpieczyciele nie wiedzą, ile maja płacić, a tym samym – ile zebrać. Kiedy już przechodzi się do poszukiwania wzorca dla modelu standaryzacji, to zamiast badać praktykę sądów, która podobno dotyczy jedynie 20% przypadków, ubezpieczyciele woleliby badać własne ugody. Tylko po co, przecież one chyba są dla nich przewidywalne?
Prawo, na które będzie nas stać
Oczywiście w formułowanych przy tej okazji listach do prominentnych polityków nie wypada pisać, że aby społeczeństwu żyło się lepiej, należy ograniczyć wypłaty sierotom i wdowom, czy matce opiekującej się swoim 40-letnim synem w śpiączce, więc mówi się o standaryzacji, przewidywalności. Poszkodowani w stosunku do ogółu kilkunastu milionów kierowców są grupą mało liczną – czterdzieści tysięcy rannych i rodziny części z przeszło 3 tysięcy zabitych na drogach każdego roku. Skoro tak, to w imię interesów większości i stabilności rynku można z łatwością rzucać takie pomysły, jak napisanie prawa uniemożliwiającego im zgłaszanie roszczeń powstałych przed wejściem w życie ustawy. To jest prawdziwie działanie prawa wstecz w odróżnieniu od sytuacji, kiedy to działaniem prawa wstecz nazywa się egzekwowanie obowiązujących norm wcześniej nierespektowanych. Nie tworzy prawa ani Sąd Najwyższy, ani KNF, a jedynie wskazuje, jakich obowiązujących już przepisów ubezpieczyciele nie przestrzegają.
Demokracja to nie dyktat większości, a ważenie interesów, z uwzględnieniem interesów najsłabszych i mniejszości. Ubezpieczyciele, niewątpliwie poirytowani nastawieniem władzy sądowniczej i wykonawczej, zwracają się do władzy ustawodawczej z żądaniem: branży ubezpieczeniowej nie stać na przestrzeganie takiego prawa, jakie mamy, więc prawo musi się zmienić na takie, na którego przestrzeganie będzie ją stać. Tego chce większość, a branża przecież tylko broni interesów większości.
Bartłomiej Krupa