Likwidacja komunikacyjnych szkód osobowych jako dziedzina mocno zakorzeniona w skomplikowanej materii prawnej, aby stała się przystępniejsza, może garściami czerpać z powiedzeń i przysłów, które są wszak mądrością narodów. I tak z naszej działki przytoczyć można: „piłeś –nie jedź”, „mądry Polak po szkodzie” (zresztą popularne w szczególności jako slogan reklamowy kancelarii odszkodowawczych), czy klasyczne już „przezorny zawsze ubezpieczony”, które z kolei jest przykładem odwrotnego kierunku – od reklamy do powszechnie znanej mądrości.
Dobra maksyma jest zawsze na czasie, jednakże chciałbym odnieść się do tematu, który na czasie jest bardziej niż kiedykolwiek – zimy.
Z ubezpieczeniowego punktu widzenia zima jest specyficznym okresem. Na drogach robi się ślisko i łatwo o stłuczkę, ale z drugiej strony kierowcy jeżdżą (zazwyczaj) mniej brawurowo niż latem. Wzrasta zatem relacja kolizji w stosunku do wypadków, a więc co prawda wypłat nie brakuje, ale powinny być mniejsze. Z „trzeciej” strony oszczędzać w OC komunikacyjnym trzeba, bo więcej pójdzie na wyjazdy assistance do zamarzniętych akumulatorów. Chyba, że ktoś assistance nie wykupi, to będzie musiał pójść pieszo, ale to wątpliwe pocieszenie, bo może się okazać, że skończy się wypłatą z OC zarządcy drogi, któremu też padł akumulator i nie miał jak dojechać na odśnieżanie chodnika, na którym ów pieszy połamie nogi.
Tak więc z zimowych trwóg chyba jedynie zamarznięcia oszczędzają ubezpieczycieli, bo zazwyczaj dotyczą bezdomnych, a wśród nich ubezpieczonego ze świeczką szukać, nawet jeżeli byłby przezorny. Z punktu widzenia prawnika-ubezpieczeniowca zjawiskiem nurtującym mogą się okazać więc nie tyle zamarznięcia, co nieszczęśliwe próby uniknięcia tego stanu kończące się śmiercią.
Typowa tego rodzaju historia rozpoczyna się od ścisłego powiazania z zasadą: „piłeś-nie jedź”. Poza wielkimi aglomeracjami miejskimi, wyjście na dyskotekę piechotą w zimową porę może być bardzo ryzykowne. Nie tylko grozi zamarznięciem, ale i powroty z takich dyskotek nierzadko kończą się potrąceniem nietrzeźwego pieszego, w skrajnych przypadkach najechaniem na pieszego leżącego na jezdni. Dobrze jest więc do sąsiedniej wsi na dyskotekę pojechać samochodem z kierującym i to trzeźwym, a jeszcze większą roztropnością jest wrócić również samochodem i co ważne – również z trzeźwym kierowcą. Kiedy taki samochód zjeżdża z drogi publicznej na posesję i parkuje spokojnie w garażu, zdawać by się mogło, że jazda się kończy. Nic bardziej mylnego. Jazda może się dopiero zaczynać. W piątkowy zimowy wieczór kierujący, który uczynnie (żeby nie powiedzieć „z grzeczności”) przewozi paczkę przyjaciół też chciałby zaznać rozrywki. Zdarza się zatem, że dyskoteka jest kontynuowana w pojeździe, gdzie i kierowca postanawia się napić, wnioskując a contrario z zasady „piłeś -nie jedź”: nie jedziesz, napij się. Kiedy zabawa się rozkręca, pomimo gorących głów, może zrobić się zimno i w takich okolicznościach mechaniczny środek komunikacji wprowadzanych w ruch za pomocą sił przyrody może spełnić funkcję spalinowej farelki. Tego rodzaju historie kończą się często tragedią czterech rodzin, które dowiadują się o zatruciu spalinami swoich synów, córek, braci i sióstr.
W kategoriach prawno-ubezpieczeniowych pojawia się pytanie o to, czy zaistniała odpowiedzialność ubezpieczyciela, gdyż właściciel pojazdu był przezorny i ubezpieczony, a więc skoro do szkody doszło , to wypadałoby być mądrym po niej i wiedzieć czy coś się rodzinom należy czy nie. Typowy Kowalski zapewne powiedziałby, że nie, bo przecież nie było żadnego wypadku, samochód nawet nie jechał. Prawo jednak bywa dalekie od potocznego rozumienia i dla przeciętnego likwidatora nie jest tajemnicą, że samochód czasem jak stoi to i tak jedzie, a nawet jak nie jedzie to uznaje się go za jadący na potrzeby zastosowania ustawy. Obok rozumienia jazdy Kowalskiego jest bowiem definicja postoju z ustawy Prawo o ruchu drogowym, którym jest unieruchomienie pojazdu niewynikające z warunków lub przepisów ruchu drogowego, trwające dłużej niż 1 minutę. A że natura nie cierpi próżni, to jeżeli pojazd nie znajduje się w trakcie postoju, to pozostaje mu jedynie być w ruchu, nawet jeżeli na oko Kowalskiego się nie porusza. Ba, mało tego, jak chce tego nowe, lepsze niewątpliwie, brzmienie art. 34 ust. 2 ustawy o ubezpieczeniach obowiązkowych, UFG i PBUK, za szkodę powstałą w związku z ruchem pojazdu mechanicznego uważa się również szkodę powstałą podczas i w związku z:
1) wsiadaniem do pojazdu mechanicznego lub wysiadaniem z niego;
2) bezpośrednim załadowywaniem lub rozładowywaniem pojazdu mechanicznego;
3) zatrzymaniem lub postojem pojazdu mechanicznego.
Ergo: ruchem jest wszystko co nie jest postojem, no chyba, że coś ewidentnie jest postojem, to przypiszemy do tego takie skutki w zakresie odpowiedzialności ubezpieczyciela jakby ruchem było.
Wnioskowanie ubezpieczyciela
Co więc robił samochód w garażu w opisywanym kazusie? Stał oczywiście, niemniej jednak stojąc spowodował szkodę wynikająca z jego ruchu. Wcale to nie przewrotne, jeżeli weźmie się pod uwagę wyrok Sądu Najwyższego sprzed równo 40 lat, w którym Sąd wskazał, że „szkodą wyrządzoną przez ruch pojazdu mechanicznego w rozumieniu art. 436 kc w związku z art. 435 kc jest zarówno szkoda, wyrządzona od chwili uruchomienia silnika, jak i szkoda pozostająca w normalnym związku przyczynowym z działaniem silnika podczas jego uruchamiania” (sygn. akt I CR 550/72). Nic w tym zresztą nadzwyczajnego, bo jeżeli art. 436 k.c. odsyła do art. 435 k.c., w którym mowa o ruchu przedsiębiorstwa, to chyba nikt nie będzie „robił jazdy”, że aby ponosić odpowiedzialność przedsiębiorstwo ma jechać, a nie pracować. No może jednak się ktoś znajdzie…
Na udowodnienie tej tezy zmuszony jestem przytoczyć fragment stanowiska ubezpieczyciela, w którym nie tylko wyjaśnia, co ruchem jest, a co nie jest, ale i do czego służą garaże, a do czego drogi. Wywód będzie obszerniejszy, ale z racji znaczącego udziału w rynku pracodawcy autora wywodu ma prawo taki być zgodnie z zasadą proporcjonalności:
„W rozumieniu przepisów Prawa o ruchu drogowym , samochód jest w ruchu wtedy, gdy znajduje się w ruchu fizycznym („jedzie”), albo gdy nie znajduje się wprawdzie w ruchu fizycznym, ale jest unieruchomiony na trasie jazdy na czas nie dłuższy niż jedna minuta z przyczyn wynikających z tych warunków lub przepisów (ma bowiem „jechać” dalej). Samochód nie jest natomiast w ruchu, gdy został unieruchomiony na czas dłuższy niż jedna minuta z przyczyn nie wynikających z warunków lub przepisów Prawa o ruchu drogowym.
Z materiału zgromadzonego w aktach szkody osobowej wynika, iż poszkodowany siedział na miejscu pasażera w samochodzie marki (…) unieruchomionym w garażu nie z przyczyn wynikających z warunków ruchu drogowego tylko celu zabezpieczenia go przed warunkami atmosferycznymi, kradzieżą itp. Na miejscu kierowcy siedział (…) który w celu ogrzania pomieszczenia włączył silnik w zamkniętym pomieszczeniu, co spowodowało wydobycie spalin i doprowadziło do zgonu obu mężczyzn.
Mając na uwadze, że pojazd nie był w ruchu brak jest podstaw do przyjęcia odpowiedzialności i przyznania świadczeń.”
Wydaje się że likwidator zastosował klasyczne podstawienie stanu faktycznego pod hipotezę normy, co tzw. doktryna zwykła określać subsumpcją. Słusznie więc zadał sobie zapewne pytanie likwidator, gdzie powinien być pojazd według normy, aby była odpowiedzialność? W ruchu rzecz jasna. A gdzie przedmiotowy pojazd był? W garażu. Jeżeli zatem garaż jest, to ruchu brak jest. Okazuje się chyba, że nie doceniamy prawa, które mamy i czasem nazbyt szybko je zmieniamy, bo w starej redakcji art. 34 ust. 2 pkt 3 ustawy ubezpieczeniach obowiązkowych było „lub garażowania” i zniknęło. Kiedy ostatnio jakieś „lub czasopisma” zniknęło z ustawy to zrobiła się z tego grubsza afera, ale tu zdaje się w istocie nic nie zniknęło, tylko sprowadziło się do postoju, bo cóż w garażu robi pojazd jak nie stoi lub się porusza. Chyba, że wykładnia historyczna przyjęta przez ubezpieczyciela, w końcu o długiej tradycji, była taka, że skoro był „postój lub garażowanie”, a obecnie jest tylko „postój” odpowiedzialność ubezpieczyciela ogranicza się wyłącznie do postoju na postoju np. taksówek, ale już nie do garażowania w garażu.
Na wykładnię historyczną może wskazywać fakt, że gdański oddział tego samego ubezpieczyciela dwa lata wcześniej uznał swoją odpowiedzialność w sprawie, w której „przyczyną śmieci Poszkodowanej (…) było zatrucie tlenkiem węgla pochodzącym ze spalin samochodowych podczas dogrzewania w zamkniętym garażu” (fragment decyzji), a Sąd Rejonowy w Działdowie, a następnie Sąd Okręgowy w Elblągu (sygn. akt I Ca 126/12) jedynie dwukrotnie zwiększył odpowiedzialność ubezpieczyciela, wobec tego, że sam fakt odpowiedzialności nie był w ogóle kwestionowany, a pojawił się jedynie wątek przyczynienia.
Odnosząc się do tendencji w likwidacji szkód komunikacyjnych można przestawić je krótkim sformułowaniem: judykatura poszerza zakres odpowiedzialności, a likwidacja go zawęża, prowadząc do poszerzenia zakresu zadań judykatury. Ubezpieczyciel „ma bowiem jechać dalej”, a to, że czasem przez to bywa „jazda” z ubezpieczycielem trzeba wkalkulować. Co do drugiej tendencji, nie będę odkrywczy, gdyż dotyczy ona kształcenia kadr, o czym w głośnym swego czasu wywiadzie wspominał prezes Klesyk. Nie zgodzę się jednak w pełni, gdyż wspomniał on o dobrym kształceniu teoretycznym, przy którym komunikacja i umiejętności biznesowe miały wypadać blado, ja zaś jestem zdania, że i z teorią bywa różnie. Dobrze chociaż, że pełnomocnik, musi wykazać się odpowiednimi kompetencjami, aby można w ogóle było wynagrodzenie za jego pracę oceniać w kategoriach „konieczności” i „uzasadnioności”. Nic to jednak, bo wystarczy wskazać właściwy kierunek, a postój w likwidacji nie jest pożądany, „ma bowiem jechać dalej”.